Obudziłam się rześka i wypoczęta. Słońce przesiąkało przez kryształowe ściany mojej jaskini i padało mi na oczy delikatnym, błękitnym blaskiem. Przykryty moimi skrzydłaki, przy mojej piersi, spał zawinięty w kłębek Atreyou. Posapywał cicho przez sen. Uśmiechnęłam się delikatnie i leciutko trąciłam go łapką. Smoczek otworzył oczka i spojrzał na mnie pełnymi zdziwienia oczami. Dlaczego ona mnie obudziła tak wcześnie? Czy ona nie wie, co to jest sen rankiem, kiedy się wie, że nic nie trzeba robić? Pewnie myślał. Schwyciłam go zębami i posadziłam na grzbiecie. Rozłożyłam duże skrzydła i wzniosłam się w powietrze. Wyleciałam ze swojej jaskini napawając się pędem powietrza owiewającego moją twarz. Atreyou próbował schwytać niesforne nasiona klonu, tak zwane "helikopterki". Nagle poczułam ostry ból w lewym skrzydle. Miałam ciemność przez oczami, czułam gorąco, skrzydło strasznie bolało. Słyszałam ryki mojego pupila i jego szarpanie mnie za sierść na łopatkach, jednak ja nie mogłam zareagować. Coś mnie sparaliżowało. Ale wiedziałam, że nic mi się nie stanie, bo leciałam nisko. Ups, a może nie tak znowu nisko. Spadałam o wiele dłużej niż z 5 metrów. Musiałam natrafić na jakąś głęboką dziurę. Ból się rozprzestrzeniał. Teraz sięgał już do nasady skrzydła. Atreyou ciągle targał mnie na futro. W końcu nie wytrzymał i wystrzelił we mnie małą kulkę elektryczności. To mnie uratowało. Dostałam niezłego kopa, który zdjął ze mnie paraliż, mrok sprzed oczu i uczucie nieznośnego gorąca. Zamachałam skrzydłami, które nadal mnie bolały ale znośnie. Znajdowałam się w wielkiej dziurze niby jakiś tunel do wnętrza ziemi. Na dole czaiła się ciemność na górze widziałam słońce. Każdy mądry wilk, poleciałby do góry i zapomniał o całej sprawie. Ale ja miałam spaczoną psychikę i zaczęłam lecieć w stronę tej ciemnej ciemności na dole. Jednak tam nie było aż tak ciemno! Zobaczyłam delikatne, krwawe światło. Wylądowałam. Atreyou syczał pokazując ząbki. Nie podobało mu się to miejsce. I mi też. Ale mimo to, sterczałam tam, jak głupia. Nagle rozległ się głos.
-Wezwałem cie.
-Eee?
-WEZWAŁEM CIĘ.
-Kim jesteś?
-Źródłem głosu. -Powiedział głos.
-Dużo mi to mówi.
-Jestem sobą.
-Jeszcze lepiej... -mruknęłam.
-Słyszę cię.
-Możesz w końcu powiedzieć mi, o co tutaj biega?
Z cienia wyszedł czarny jak noc wilk. Miał ciemne, nietoperze skrzydła i... krew na pysku i łapach. Kapała z jego brody i rozpluskiwała się na kamiennej podłodze. Nawet skrzydła były nią zbrukane. Odwróciłam wzrok. Tak, lubię świeże, krwiste mięso, ale to już jest przesada.
-Czego chcesz? -spytałam.
-To ty do mnie wpadłaś.
-Och, a może mnie WEZWAŁEŚ, jak przed chwilą sam mówiłeś?
Wilk odwrócił głowę. Jestem pewna, że się zaczerwienił.
-Ups? -Powiedział.
-A tak w ogóle, jestem Saar.
-Kezzrech. A ten uroczy smoczek?
-Atreyou. Chyba cię... nie lubi.
-Taak... To widać -roześmiał się. Miał przyjemny, nieco chrapliwy głos. Mój pupil odsłonił ząbki.
-Słuchaj, sorki, że wpadłam ale coś mnie uderzyło i miałam ciemność przed oczami i spadałam do twojej... jaskini, prawda?
-Tak, ja tu mieszkam. A to, co cię zaatakowało, to nietoperz.
Wytrzeszczyłam oczy.
-Że jak? Przecież one nie mają tyle siły!
-No więc... -Kezzrech wyglądał na skrępowanego. -Sama zobacz.
Wskazał łapą na ukryty częściowo w cieniu stół. Było na nim mnóstwo ostrych narzędzi i... wybebeszony nietoperz.
-Fuuuj...
-Wiem, to trochę dziwne.
-Co ty z nimi robisz? -Prawie krzyknęłam. Nie miałam już ochoty dłużej tu zostawać.
-Ja... je ulepszam.
-Mutuję. -Mruknęłam. -Och! Co za niefart! Już tak późno! Chyba muszę już wracać. -Ostatnie zdanie powiedziałam jadowitym głosem.
-Och! Nie! Proszę! Przepraszam! Nie chciałem, zostań, naprawdę, to przez przypadek!
-Przypadek? Ciekawe...
-No więc, mój ojciec był naukowcem i chciał stworzyć potężnego chowańca, zmutowanego nietoperza. Byłby calkowicie przyjazny dla swoich -uspokoił mnie- i byłby niezawodnym ochroniarzem.
-Fuj.
-Tylko że... zmarł nim dokończył swoje dzieło a jego ostatnim życzeniem było, żebym je dokończył. Takich rzeczy się nie odmawia... -Zwiesił głowę. Otrząsnęłam się.
-Słuchaj, to bardzo ciekawe, ale ja naprawdę muszę już iść. I proszę, nie wypuszczaj tych swoich potworów na wolność, bo jeszcze ktoś straci przez to życie. Muszę spadać.
Nie zwracając uwagi na jego błagalne krzyki, wzniosłam się w powietrze i wystrzeliłam w górę. Już po chwili leciałam spokojnie tuż nad ziemią. Dla pewności. Wylądowałam w jaskini. Był już wczesny wieczór. Szalony profesor Kezzrech wyleciał mi z pamięci, tylko Atreyou od czasu do czasu powarkiwał przez sen.
Koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz